Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Albo zapłaci za to znacznie wyższą cenę. To niestety prawda także w odniesieniu do pieniędzy. Dziecko i finanse, czyli płacić czy nie płacić za sukcesy w nauce i domowe obowiązki w rozmowie z Maciejem Samcikiem, dziennikarzem ekonomicznym.
Gdybyśmy spróbowali dziecko nauczyć przedsiębiorczości i oszczędności, to jak wpoić dobre nawyki?
Moim zdaniem zasady są dwie. Pierwsza jest taka, żeby od najmłodszych lat oswajać dziecko z pieniędzmi, bo w większości naszych rodzin pieniądze to temat tabu. Wstydzimy się rozmawiać o pieniądzach, nie lubimy rozmawiać o pieniądzach i nawet jeśli pieniądze mamy, są bardzo tajemniczym tematem. Pieniądze powinny być kwestią, która jest otwarcie rozważana w rodzinie. Młodszym dzieciom dawałbym do portfela fizyczną gotówkę, żeby oswajały się z istnieniem pieniędzy i ich emanacją w postaci dóbr, które można sobie za te pieniądze kupić. Dość duża jest przecież grupa dzieci, które sądzą, że pieniądze rosną na drzewach, albo wierzą, że po prostu wyjmuje się gotówkę z bankomatu i właściwie nie wiadomo, dlaczego raz jest ich więcej, a raz mniej. Przy pieniądzu fizycznym, dotykalnym, można dziecku pokazać, że to nie jest nieograniczona kwota i można ją wymienić na coś innego. Drugą kwestią jest zabawa w domowy bank. To znaczy, jeśli chciałbym nauczyć swoje dziecko oszczędność – i to bez znaczenia, czy ma sześć lat, czy też szesnaście – to zabawiłbym się właśnie w domowy bank. Zasady są proste i zrozumiałe dla dziecka: w ramach kieszonkowego dostajesz jakąś kwotę i możesz z nią zrobić, co chcesz, oczywiście w granicach prawa. Ale jeśli zrobisz z nią to, co ja uważam, że powinieneś zrobić, czyli nie wydasz na głupoty, to w następnej turze dostaniesz kolejną kwotę powiększoną o dwadzieścia procent albo pomnożoną razy trzy i wypłaconą jako premię specjalną, coś w rodzaju odsetek. Krótko mówiąc, premiujemy bardzo wysoko, w sposób dotykalny i zauważalny dobre zachowania, a nie premiujemy zachowań złych. To moim zdaniem może nauczyć każde dziecko, że gromadzenie pieniędzy może być lepszą, bardziej racjonalną decyzją niż ich natychmiastowe wydanie.
Wspomniał pan o domowym banku, to może i domową pensję warto zastosować. Czy płatność za domowe prace dla dziecka jest niewychowawcza?
Przyznam, że stoję tu w dość szerokim rozkroku. Testowałem to u siebie w domu i reakcja była dwojaka. Pierwsza, krótkoterminowa była bardzo pozytywna, to znaczy dzieci nabrały nagle chęci do tego, żeby wykonywać różne obowiązki, ale był też drugi skutek, długoterminowy i negatywny. Polegał na tym, że kiedy dziecku dołożyliśmy obowiązków, wtedy zaczęło się domagać podwyżki. Doszliśmy do takiej sytuacji, kiedy pomaganie rodzicom, czyli coś, co w naszych czasach wydawało się naturalne i nie wiązało się z żadnym wynagrodzeniem, nagle zaczęło być przeliczane na pieniądze i ten efekt trochę mniej mi się podobał. Wydaje mi się, że wariantem bezpieczniejszym jest kieszonkowe z aspektem domowego banku, który pozwala mieć jakiś wpływ na to, jak dziecko zarządza kieszonkowym. Jest jeszcze kwestia płacenia nie tylko za wykonywanie domowych obowiązków, ale też za postępy w szkole, co niektórzy rodzice stosują. To trochę zależy od tego, jak na ten temat patrzą dzieci. Jeśli z punktu widzenia dziecka pieniądze stają się decydującą motywacją do nauki, to niedobrze. Natomiast znam dzieci, które w tym trybie funkcjonują i dla których pieniądze są dodatkową nagrodą za to, że robią coś ekstra. Ale to obowiązuje w takim modelu, gdzie ktoś dostaje pieniądze za naukę, ale naprawdę musi się spocić. To nie jest tak, że za czwórkę z minusem dostanie 20, 30 czy 50 zł, ale tylko wtedy, jeśli ma naprawdę wybitne osiągnięcia: zwycięstwo w konkursie matematycznym i to nie na szczeblu szkolnym, ale wojewódzkim. Wtedy dostaje pieniądze i to nie jest 50 zł, ale 150 zł. Czyli mówimy o takim bardzo dużym bonusie za bardzo duży wysiłek, tyko wtedy może to zadziałać.
Ktoś dostaje pieniądze za naukę, ale naprawdę musi się spocić
Czasami mam jednak wrażenie, że nauczenie dziecka oszczędności to mission impossible…
Powiedzmy sobie szczerze, jeśli rodzic nie potrafi być oszczędny i dziecko to widzi, wtedy ta sztuka się nie uda, bo tak jak we wszystkich innych aspektach życia, dziecko zasysa to, co widzi w domu. Pierwszą rzeczą, którą trzeba zrobić, to wzbudzić nawyki związane z rozsądnym zarządzaniem domowymi pieniędzmi u siebie, a dopiero potem wtajemniczać w te nawyki dzieci. Przy takim podejściu jesteśmy zatem w stanie ukształtować dziecko tak, by od pierwszego momentu, kiedy będzie miało swoje pieniądze, rozsądnie nimi zarządzało.
No to umarł w butach, bo Polacy nie są szczególnie znani z gospodarowania gotówką…
Polacy jako naród nie są ikonami wiedzy ekonomicznej w ogóle i wiedzy o zarządzaniu pieniędzmi w szczególności, natomiast cały czas tego się uczymy. Przez ostatnie trzydzieści lat mieliśmy lekcję wolnego rynku, dla wielu była ona bardzo bolesna, bo stracili pieniądze, chociażby przez to, że wpakowali się w inwestycje z obiecaną gwarantowaną wysoką stopą zwrot. Natomiast na podstawie obserwacji moich czytelników sądzę, że są coraz bardziej wyedukowani. Liczba osób, które aktywnie zarządzają swoimi pieniędzmi, a nie pieniądze rządzą nimi, coraz bardzie rośnie i stale się zwiększa.
Kiedyś szkoła partycypowała, choć jedynie symbolicznie, w takiej edukacji poprzez Szkolne Kasy Oszczędności, dziś szkoła w ogóle tego nie uczy.
SKO chyba wciąż jest w ofercie dwóch banków, choć trudno powiedzieć, że to przedsięwzięcie bardzo popularne. Oszczędzanie w ogóle nie jest już popularne ze względu na niskie stopy procentowe, ale jest jedna rzecz, którą szkoła może zrobić. W każdej jest przecież sklepik. Za moich czasów klasy były dzielone na trójki i w każdym tygodniu inna trójka zarządzała tym sklepikiem, zatowarowaniem, pieniędzmi, które przepływały przez sklepik czy promocjami. To była bardzo dobra nauka przedsiębiorczości. Każdy z nas dotknął prawdziwego biznesu w mikroskali. To bardzo prosty mechanizm i gdyby go wprowadzić w każdej szkole, a przecież w większości z nich są sklepiki zarządzane przez ajentów, można na jego bazie urządzić najlepszą lekcję przedsiębiorczości, jaką dziecko może odebrać w szkole, bo praktyczną.
Polacy jako naród nie są ikonami wiedzy ekonomicznej
Pozostając w szkole – uczy wielu rzeczy, pewnie bardzo potrzebnych, jak całki czy rachunek różniczkowy, ale czytania umów bankowych czy liczenia oprocentowania kredytu już nie bardzo.
Czasami patrzę, jak zbudowane są podręczniki brytyjskie, bo dwójka moich dzieci uczy się języka angielskiego z brytyjskich podręczników. Na wielu poziomach mają bardzo praktyczne treści. W zasadzie nie ma tematów, które byłyby abstrakcyjne, każdy dotyka bardzo bieżącej rzeczywistości. W polskich podręcznikach też powoli zaczyna się ta zmiana. Gdy patrzę na podręczniki, z których uczy się moja dziewięcioletnia córka, to pojawiają się już zadania związane z liczeniem pieniędzy. Ale oczywiście w tym sensie programy szkolne są do jak najgłębszej przebudowy i upraktycznienia. Dotyczy to też kwestii związanych z finansami osobistymi, bo tych finansów osobistych w szkole jest bardzo mało. Gdyby to ode mnie zależało, wprowadziłbym w szkole podstawowej przedmiot „Finanse osobiste”, bo to jest coś, co każdemu w życiu się przyda, coś z czym każdy w życiu będzie się borykał i to jest sfera życia, w której każdy popełni jakieś błędy. Nie chodzi o to, by nauczyć się zarządzania domowymi pieniędzmi, ale zarządzania w sytuacji kryzysowej, która w domowym budżecie może się przydarzyć i każdemu przynajmniej raz w życiu z pewnością się przydarzy.