Chłopcy płaczą częściej, a dziewczyny są twardsze. O tym, po co dziecku adrenalina i jak podana w rozmowie z Adamem van der Coghenem, ratownikiem górskim, który od ponad 20 lat współprowadzi „Szkołę Tygrysów”, gdzie dzieci mierzą się ze swoimi słabościami i przeżywają prawdziwą przygodę.
Najpierw przewrotne pytanie – po co pokazywać dzieciom skały, las, liny, skoro to dzieci epoki cyfrowej?
Staramy się pokazać, gdzie i w jaki sposób można poczuć adrenalinę. Chodzi o to, by dzieciaki nie sięgały po różnego rodzaju niebezpieczne używki czy dopalacze w pogoni za odczuciami, jakie zapewnia nam adrenalina. Pokazujemy, w jaki sposób można fajnie, czyli aktywnie, spędzać czas. Bo dlaczego dzieci sięgają po papierosy czy alkohol? Często, żeby zaimponować rówieśnikom. Kiedy dzieciak wraca z obozu takiego jak nasz, pokazuje kolegom zdjęcia, opowiada o fajnych zajęciach, przeżyciach, których doświadczył, to może zaimponować innym w sposób pozytywny. Druga kwestia – wiele dzieci jest zakompleksionych – przez klasę, rodzeństwo, ciągłą rywalizację. Kiedy ruszamy na wspinaczkę, to wcale nie wybieramy najtrudniejszych dróg, ale dobieramy zajęcia do możliwości psychomotorycznych dzieci. Zawsze mamy kilka alternatyw – chodzi o to, żeby każdy zdobył swój szczyt. Dzięki temu dzieci są bardziej podbudowane, odzyskują wiarę w siebie.
Wiele osób uważa, że taką przygodę z dzieckiem w terenie, gdzieś na skałach, powinno oddać się w ręce specjalistów…
Nie trzeba, podobnie jak nie trzeba wyjeżdżać na kilka dni. Co prawda, wszyscy narzekamy na brak czasu, ale to kwestia organizacji. Druga sprawa to chęci – musimy pamiętać, że dzieci bardzo chcą z nami spędzać czas, to dorośli znajdują wymówki, żeby pewnych rzeczy wspólnie nie robić. Wystarczy jedno popołudnie, żeby wziąć dziecko na rower. Jeśli nie mamy odpowiednich umiejętności, a chcemy czegoś nowego spróbować, to można wynająć instruktora wspinaczki czy innych survivalowych aktywności. Wcale nie trzeba być na dalekim wyjeździe, by zaszczepić dziecku to aktywne spędzanie czasu i to razem.
A to miejsce, w którym jesteśmy – Szkoła Tygrysów – to chyba kuźnia prawdziwych twardzieli?
Na nasz obóz przyjeżdżają różne typy dzieciaków – część z nich jest tu za karę, bo rodzice nie potrafią sobie poradzić z oderwaniem dziecka od Xboxa, tableta czy komórki. Z elektroniką rodzicom jest łatwiej – w domu panuje cisza, dzieci są zamknięte i zajmują się sobą – ale właściwie rodzice nie wiedzą, co się dzieje... A potem dzieciak musi pojechać na odwyk, taki jak nasza „Szkoła Tygrysów”, by wrócić do rzeczywistości. Telefony są zamykane w sejfie, a każdy dostanie telefon ze dwa razy, żeby powiedzieć mamie, że żyje. Drugi typ dzieciaków, który nas odwiedza, ma za dużo energii – gdzieś trzeba wyrzucić ją z siebie. Ale są też osoby, które przyjeżdżają do nas, bo lubią przygody i taki sposób spędzania czasu.
Wiele dzieci przyjeżdżając do nas, przeżywa szok, bo tu nie ma służących.
To szkoła survivalu? Jak nazwać to miejsce?
Pokazujemy, w jaki sposób można aktywnie spędzać czas. Mamy bardzo napięty program i w ciągu krótkiego czasu do zrobienia mnóstwo rzeczy: wspinaczka, jazda na quadach, jaskinie, biwakowanie, budowa szałasu, nauka węzłów, nauka budowy i rozpalania ognisk, nauka obsługi GPS i alfabetu Morse’a, szyfry, spływ pontonowy, gry terenowe. Na to wszystko wręcz brakuje doby.
Jak znoszą to małe mieszczuchy?
Mówimy dzieciakom, żeby wzięły swoje śpiwory i karimaty. Chłopak, który przyjechał na obóz z tą karimatą, bo wiadomo – rodzice kupili ekwipunek – pyta, co to takiego ta karimata. Mamy dzieci, które pewne rzeczy – dla nas oczywiste – robią pierwszy raz. Na przykład posmarowanie kanapki masłem to dla 10–12–latka czynność, której nigdy nie wykonywał, bo wszystko robią rodzice, babcie lub nianie.
A jak wy to znosicie? To nie szok?
To kwestia przyzwyczajenia. Kapitalne jest, kiedy obserwujemy, jak te dzieci w ciągu kilku dni potrafią się niesamowicie zmienić. Oddźwięk jest po obozie, kiedy rodzice piszą lub dzwonią, mówiąc: „To niewiarygodne moje dziecko gasi światło, jest grzeczne, umie mówić proszę, przepraszam, dziękuję” itd., czyli robi coś, co wcześniej nie miało miejsca. Tutaj jest dyscyplina, nie ma samowolki, bo póki jesteśmy w bazie, robimy jakieś proste ćwiczenia, to można byłoby sobie na nią pozwolić, ale potem, kiedy wychodzimy w teren, budujemy tyrolki, mostki linowe między skałami – to nie ma takiej opcji, żeby dzieciak miał swoją wizję tego, co robić – po prostu musi słuchać. Oczywiście, nie chodzi o to, że ktoś się znęca, nikt nie czyści szczoteczką toalet. Dzieci muszą jednak wiedzieć, że jest dyscyplina, muszą wiedzieć, że kiedy instruktor mówi, to one wtedy milczą, ponieważ informacje będą dynamicznie przekazywane, a one muszą przygotować się do zajęć. Po pierwszych dwóch dniach próby, naciągania granic – bo próbują, na ile mogą sobie pozwolić – wszystko się dociera. Takie wakacje są jednak szokiem dla niektórych dzieci. W domu rodzice są trochę traktowani jako służący, dziecko mówi: „Mamo, podaj mi tamto” i nawet bez słowa „proszę”… Wobec tego wiele dzieci przyjeżdżając do nas przeżywa szok, bo tu nie ma takich służących. Mamy za to grupy, w których są dyżurni przygotowujący śniadania i kolacje dla wszystkich, bo na obiady chodzimy do restauracji. Oczywiście, we wszystkim pomagają instruktorzy, ale dzieci muszą umieć przygotować chleb, warzywa, potem posprzątać jadalnię, umyć podłogę, pozamiatać.
I tak bez buntu?
Kadra jest doświadczona, więc radzi sobie z każdym problemem. Na sto procent chłopcy są bardziej niegrzeczni i nieprzewidywalni. Dziś np. w trakcie wycieczki chłopak wziął kamień w skałach i rzucił nim, nie zastanawiając się, czy ktoś jest niżej. Z dziewczynkami nie ma takiego problemu w ogóle. O dziwo, chłopcy jednak bardziej tęsknią za rodzicami, dziewczynki są twardsze. I nie ma znaczenia wiek – czasem sześciolatek radzi sobie bez telefonu do rodziców, a są chłopcy dwunastoletni, którzy wieczorem – bo wieczorem jest najgorzej – trochę nawet popłaczą. Natomiast w ciągu dnia tego problemu nie ma, bo wszyscy są zajęci. Ogólnie staramy się też dzieciom pokazać, że dobro jest bardziej doceniane. Na przykład dziś chłopcy zaczęli się bić patykami i wszyscy to widzieli, ale nikt nie zareagował, nikt się nie sprzeciwił. Staramy się pokazać, żeby trzeba reagować na zło, które dzieje się wokół. Ile razy jadąc samochodem widzimy kolizję czy wypadek i nikt się nie zatrzymuje? Każdy myśli: „Inni się zatrzymają, ja nie mam czasu, to mnie nie dotyczy”. Czasem te minuty po wypadku mogą być na wagę życia. Chodzi nam więc o to, żeby dzieci wiedziały, kiedy zareagować, kiedy się postawić, a kiedy odpuścić. Muszą znać swoją wartość.
W dwa tygodnie to ciężko wykształcić…
Wcale nie, choć aureola nad głową nikomu się nie pojawia. Jeśli dziecko nie wróci do starych nawyków po powrocie do domu, to będzie odmienione.
Chodzi o to, żeby każdy zdobył swój szczyt. Dzięki temu dzieci są bardziej podbudowane.
Wychowujecie zamiast rodziców?
Nie! Ale staramy się pomóc przygotować dzieci na przyszłość. Za chwilkę pójdą na studia lub do pracy i będą musiały dostosować się do jakiejś społeczności. Niektórzy rodzice nie pomagają dzieciom w zrozumieniu świata. Na obozie mamy dzieciaki mniej lub bardziej grzeczne, mniej lub bardziej uczynne, natomiast to raczej wynika z tego, że nikt im nie pokazał ich dobrych stron – a przecież każdy dzieciak jest dobry, tylko trzeba go odpowiednio nakierować.